Dzięki rodzicom uwielbiam książki. W dzieciństwie moja mama Urszula
opowiadała mi bajkę o Piotrusiu – chłopcu, do którego przychodził krasnoludek.
Każdego wieczora ta opowiastka była trochę inna: rozszerzana i dopowiadana.
Chyba już wtedy pisałam w myślach, a bawiąc się lalkami tworzyłam własne
światy. Tata Ignacy, do którego mówiłam Milach, mimo technicznego
wykształcenia, dużo czytał i sam tworzył. Może kiedyś znajdę miejsce w sieci, by zaprezentować jego fajne, morskie
opowieści.
W 2007 r. zadebiutowałam powieścią
„Numer zerowy”, a rok później ukazała się moja druga książka „Schiza”. W tym
samym wydawnictwie złożyłam „Dziewczynę Rubensa”. Było wszystko: entuzjastyczna
recenzja wewnętrzna wybitnego literaturoznawcy; zapowiedzi w mediach i
prezentacja na forum dla scenarzystów. Nagle przyszła nowa pani prezes, która
zablokowała publikację, prawdopodobnie z powodów obyczajowych.
Próbowałam gdzie indziej. Nawet
usłyszałam od jednego z wydawców, że jest dużo lepsza niż „Pięćdziesiąt odcieni
szarości”. Nie miałam pojęcia, o czym mówi, bo był rok 2011. Niestety, całe
lata trwało odzyskiwanie praw autorskich. Potem wysyłałam, szukałam, pukałam.
Dopiero poznańskie wydawnictwo "Replika" zdecydowało się na
publikację i „Dziewczyna Rubensa” miała premierę 31 sierpnia 2021 r.
Powtarzam sobie, że moja trzecia książka
miała długą kwarantannę. Chyba zbyt długą, bo w międzyczasie masową wyobraźnią
zawładnęły powieści o Greyu i mafiosach, a „Dziewczyna Rubensa” to też erotyk,
ale psychologiczny i osadzony w zwyczajności…
Mama nie doczekała wydania mojej
pierwszej powieści. Milach zmarł w 2012 roku, w którym – według przepowiedni –
miał nastąpić koniec świata. Mój chylił się ku upadkowi, ale wstałam, bo
czuwają nade mną. Oni, przyjaciele i ta chęć opowiadania historii…
1. Czy wyobraża Pani sobie życie bez zwierząt?
Nie, bo
są istotną częścią życia na naszej planecie. My ludzie, nagie małpy, bez
pazurów i wielkich kłów, jedne z najwolniejszych źródeł białka, tylko dzięki
swojej inteligencji opanowaliśmy świat, w tym niektóre zwierzęta. Są źródłem
pokarmu, przyjemności, towarzyszami w pracy i codziennym bytowaniu. Niektóre
zjadają plony albo próbują inaczej nas wykorzystać.
Ot, życie…
Zwierzęta
towarzyszyły mi od zawsze. Moim rodzicom także. Tata Ignacy, którego nazywałam
Milachem, po ucieczce rodziny ze Lwowa, spędził resztę wojny na podkarpackiej
wsi i tam musiał pasać krowy. Dla kogoś z miasta było
to coś nowego, więc latami wracał do opowieści o „mućkach” i psie, który mu
pomagał. Mama Urszula, wywieziona do Niemiec, wspominała, że podczas
bombardowań wymykała się ze schronu, by - z dziecięcą beztroską przeskakując
niewybuchy – nakarmić króliki. Uwielbiała psy, jednak dopiero po wyjściu za mąż
kupiła sukę rasy bernardyn, bo wtedy zakazy rodziców nie działały. Niestety,
Nora uciekła, wróciła szczenna i odeszła podczas porodu. Milach, jako
oficer marynarki handlowej, w latach sześćdziesiątych
ubiegłego wieku napisał serię artykułów do „Przekroju”, zatytułowaną
„Psy i delfiny”, opowiadającą o suczce, która pływała na statku Polskiej
Żeglugi Morskiej. Wśród opowieści z mórz i dalekich krajów jest też historia z
Azji, gdy długo czekali na kolejnego pilota, który miał poprowadzić okręt do portu, ponieważ – jak poinformowano przez
radiostację - pierwszego w czasie podróży łódką zjadł tygrys…
Temat wywiadu bardzo mi się spodobał, bo mam świra na punkcie
zwierząt. Milach powiedział kiedyś, że przyciągam psy i dziwaków. Było to po
kolejnej zaskakującej sytuacji, gdy na pełnym ludzi leśnym parkingu obcy kundelek,
wracający z właścicielami z grzybobrania, podbiegł do mnie i przywitał się tak,
jakbyśmy znali się od lat. Podobne zdarzenia mają miejsce niemal codziennie. Oczywiście, to zależy od mojego nastroju, ale
zazwyczaj – mimo problemów – mam dobry, więc nie dziwię się reakcjom zwierząt
(w tym nieufnych przecież kotów) czy przypadkowym ludziom, którzy mnie
zagadują. Proszę jednak nie pomyśleć, że
jestem uduchowioną wariatką rozmawiającą z ptakami. Co prawda, dzisiaj przed
południem mówiłam do wiewiórki odwiedzającej ogród, a potem do pajączka
łażącego po laptopie, ale ogólnie stąpam twardo po ziemi, dużo we mnie realizmu
i poczucia humoru. Owe „porozumienie” z niektórymi istotami wynika zapewne z
mojej empatii, która jest zarówno darem, jak i przekleństwem.
Chyba od zawsze miałam „podejście” do zwierząt, takie
instynktowne. Jako trzylatka, widząc sąsiadkę ciągnącą na smyczy zapierającego
się pekińczyka, podeszłam, podrapałam uparciucha pod brodą i powiedziałam: „idź
Bebiku". Poszedł normalnie, zaś moja mama zyskała koleżankę, a ja „przyszywaną”
ciocię. Dużo później byłam jedyną osobą (poza domownikami), którą wpuszczał do
pokoju pies znajomych. W tym przypadku decydowała moja postawa: wchodziłam
pewnie, robiłam gest odganiania i cicho mówiłam: „spadaj!”
2. Ile
zwierząt miała Pani w swoim życiu?
Moim
pierwszym zwierzątkiem był chomik. Potem żółw Barnaba z naklejką
przedstawiającą kaczuszkę na skorupie i rybki. Zawsze jednak marzyłam o psie,
więc sama nauczyłam się czytać, ponieważ rodzice powtarzali,
że psy oferowane w ogłoszeniach są zbyt duże i za drogie. Pytałam o literki z
„Kuriera Szczecińskiego”: złożyłam najpierw nazwę, potem tytuły artykułów, a
dalej już poszło. Pies nie był z prasowego anonsu, lecz ze wsi. Kosztował 100
złotych, co stanowiło w 1971 roku dwukrotność mojego miesięcznego
kieszonkowego. Inne sprzedawano po 50, ale mojego – od suki młynarza i psa
milicjanta – nazwano rasowym ponieważ jedyny z miotu miał długą sierść. Rudzik
był śliczny: trójkolorowy, trochę jak pekińczyk, jednak z długą mordką i puszystym,
białym ogonem. Jaki śliczny, taki wredny. Mały postrach osiedla, w domu nie
szczekał, ale po wyjściu z bloku darł się niemal na wszystko. Nienawidził
dzieci (chociaż nigdy nie doznał ode mnie krzywdy), szczeniaków, kotów,
większości psów i ludzi. Mnie też gryzł i do dzisiaj mam bliznę na palcu po
jego ząbkach. Potrafił, gdy chciał, być słodkim psiakiem. Pamiętam, że
godzinami siedział na moich kolanach, a ja trzymałam książkę na jego głowie.
Zjeździł z nami całą Polskę, bo w samochodzie i pod namiotem zachowywał się
znakomicie. Co prawda, zdarzyło się podczas podróży, że wytarzał się w jakimś
świństwie, więc trzeba go było myć w bajorze. Wody unikał, ale towarzyszył
mojej mamie podczas wędkowania, ponieważ uwielbiał surowe ryby. Sam łapał żaby.
Mimo paskudnego charakteru, którego nie złamaliśmy potrzebną przecież tresurą,
żył 19 lat. Było to moje pierwsze tak długie i świadome towarzyszenie w
umieraniu rozciągniętym w czasie. Utrata widzenia, zębów, sprawności. Karmiłam
Rudzika z ręki, wynosiłam po schodach na podwórko, sprzątałam po nim. Pamiętam,
że sąsiad z innego bloku powiedział kiedyś: „trzeba go uśpić.” Jestem raczej
grzeczną osobą, ale wówczas mruknęłam: „sam się uśpij!” Jednak nadeszła ta noc
z wyciem i jękami bólu. Byliśmy wtedy w domku letniskowym poza Szczecinem,
dlatego weterynarz w Gryfinie. Wtedy nie było zakazu, więc pogrzeb pod
świerkiem na działce. Rudzik zawinięty w szydełkowaną chustę, a potem grób
oznaczony dużymi kamieniami. Nie był pierwszym zwierzakiem pochowanym w tamtym
obszarze. Obok leży pies znajomych (ratlerek Niusiek) oraz dwa kanarki, z
których pierwszego (żółtego) moja mama uratowała od zamarznięcia i niechybnego
zadziobania przez wróble podczas srogiej zimy w 1978 roku, a pomarańczową
samiczkę sama kupiłam. Nie przepadam za trzymaniem zwierząt w klatkach, dlatego
po przyjściu ze szkoły wypuszczałam kanarki w swoim pokoju. Zniszczyły ćwierć
dywanu, wydziobując po kolei wełnę.
Wspomniany domek letniskowy był miejscem, gdzie rozwinęło się moje
zainteresowanie przyrodą. Przyzwyczaiłam się do owadów, bo przecież – jak pisał
podróżnik Thor Heyerdahl – trzeba dostrzec piękno w jakimś dziwnym, a nawet
obrzydliwym stworze. Nadałam imię Franek pająkowi, który wieczorami pojawiał
się w kącie łazienki. Mieliśmy kilka uli, dlatego znam obyczaje pszczół. U
jednej z wiejskich koleżanek doiłam krowę. Widziałam jak jeże robią małe jeże,
wydając przy tym dziwne dźwięki. Oswajałam półdzikie koty. Mam sporą wiedzę na
temat roślin oraz leczniczych właściwości niektórych. Nie zawsze było sielsko-anielsko:
wieś to także hodowla i specyficzne podejście do zwierząt.
Domek sprzedany, bo choroby i śmierci. Mam w pamięci, więc
opisuję…
Rudzik był moim ostatnim zwierzątkiem, ale inne zawsze są blisko.
Milach zrobił budkę dla szpaków, gdzie na siódmym piętrze w centrum miasta
najpierw wychowywały się te, dla których była przeznaczona, a potem lokum
zajmowały jerzyki. Przez lata odwiedzał mnie spasiony Baszek, kot sąsiadki.
Potem było jak w wierszu Wisławy Szymborskiej: został sam w pustym mieszkaniu.
Tego nie robi się kotu. Tego nie robi się córce. Baszek został zabrany przez
rodzinę. Ja już bliskiej nie miałam…
Baszek |
3. Zwierzę jest dla mnie…
Nieodłącznym
elementem świata. Myśląc o wywiadzie doszłam do wniosku, że we wszystkich moich
książkach są zwierzęta. Chyba mam obsesję rudych kotów, bo występują w debiucie
(wspomnienie puszystego rudzielca, niemal jedynego towarzysza żydowskiego
chłopca, ukrywającego się w pomieszczeniu za szafą) i w „Dziewczynie Rubensa”.
To zapewne wpływ książki Jana Tettera „Ryży Placek i trzynastu zbójców”, którą
rodzice kupili mi w Gdańsku, a ja czytałam ją na głos w samochodzie.
Staram
się nie zabijać zwierząt. Przyznam się, że w
dzieciństwie łowiłam ryby, ale szybko mi przeszło. Jako dziecko zbierałam z
chodników dżdżownice i przenosiłam na trawniki. Przez pewien czas byłam
wegetarianką, ale wróciłam do bardzo ograniczonego spożycia mięsa. Muchy wyganiam i mam opracowaną metodę na bezpieczne dla obu stron łapanie
os czy pszczół (przy pomocy pudełka po zapałkach lub plastikowego kubka i
kartki papieru).
Jestem zwolenniczką ochrony przyrody, może nie jakąś bardzo zwariowaną,
ale myślę, że nawet drobne działania są ważne, by ocalić planetę i nas samych. Oszczędzam
wodę. Nie znoszę betonozy zalewającej nasze miasta. Nie lubię wymuskanych
ogrodów w stylu cmentarnym, złożonych z iglaków i przystrzyżonych trawników.
Kocham za to takie „babcine”, z rabatkami zwyczajnych kwiatków, krzakami i
jakimś zagraconym kątkiem, gdzie mogą zimować jeże. Widzę, że coraz więcej
ludzi tworzy lub kupuje „domki” dla owadów zapylających. Na budynkach lub
drzewach pojawiają się budki lęgowe dla ptaków. Boli mnie wycinanie drzew,
zarówno rabunkowa gospodarka leśna, jak i usuwanie zieleni w miastach.
Zwierzę
nie jest zabawką, dlatego warto zawsze pamiętać
słowa, które lis powiedział do Małego Księcia: „Stajesz się
odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś…”
4. Ludzie
często uważają, że zwierzęta nie mają duszy. A jakie jest Pani zdanie na ten
temat?
Uuuuu… Prowadziłam zajęcia z filozofii, więc powinnam wiedzieć, co
oznacza pojęcie. Jeśli dobrze pamiętam, zarówno dla myślicieli starożytnych,
jak i wczesnochrześcijańskich, dusza była elementem charakteryzującym materię
ożywioną, życiodajną siłą, którą mają ludzie, zwierzęta i rośliny.
W potocznym rozumieniu przeciętnego chrześcijanina dusza kojarzy
się z Bogiem, z grzechem i zbawieniem. Idąc tym tropem – wbrew na przykład myślom św.
Tomasza z Akwinu – zwierzęta nie mają duszy. Hm, skoro są dziełem Stwórcy to
chyba boską cząstkę posiadają? Nie grzeszą, więc zbawiać nie trzeba. Zamotałam
się, czyli trudne pytanie i bez prostej odpowiedzi.
Jednak skoro wchodzimy w transcendencję, w duchowość, to mam coraz
większy problem z religią instytucjonalną. Nie stało się to u mnie, jak w
znanym powiedzeniu ks. Józefa Tischnera, po rozmowie z proboszczem, bo przez
lata należałam do parafii dominikanów – „psów Pana” - a oni są rozsądni. Po prostu
widzę, czytam, myślę i analizuję. Nie odeszłam, ale mój Bóg jest Chrystusem z
obrazka dla dzieci, niosącym jagnię na ramionach. Widzianym w wiewiórce i słyszanym w śpiewie
ptaków. Zobaczeniem człowieka w menelu. Słowami wiersza Natana Tenenbauma: „Wszak
Tyś jest niezmierzone dobro / Którego nie wyrażą słowa / Więc mnie od
nienawiści obroń / I od pogardy mnie zachowaj.” Zdaniem ze znakomitego
dokumentu z udziałem Morgana Freemana: Bóg to najlepsza cząstka mnie i ideał,
do którego dążę…
W myślach piszę nową książkę, dziejącą się w pozornie realnym
miejscu dającym ochronę, otaczającym opieką i zmieniającym ludzi. Będą tam
również zwierzęta. To powieść o… Bogu?
5. Co sądzi
Pani o Fundacjach ratujących zwierzęta?
Popieram działania różnego rodzaju organizacji, zwłaszcza
pozarządowych troszczących się o przyrodę, ale musi być nad nimi kontrola.
Zdarza się, że prowadzący w ramach fundacji przytuliska dla zwierząt mają dobre
intencje, ale rzeczywistość ich przerasta, więc konie czy psy trafiają z piekła
do piekła. Inni defraudują środki, co ma wpływ na tych uczciwych, ponieważ
ludzie słysząc o przekrętach nie chcą już nikogo wspierać.
Podziwiam też działania prywatne miłośników zwierząt. Ratowanie z
odruchu serca, nie na większą skalę. Moja koleżanka zabrała suczkę od
właściciela, który ją bił. Wspomniany Baszek został znaleziony jako ślepe kocię
w ulicznym koszu na śmieci…
Wojsko to nie moja bajka, ale pisząc „Schizę”, gdzie bohaterem
spajającym grupę jest major Marek Stawny, poznałam żołnierzy. Jeden z nich (dzisiaj
kolega) opowiedział o sytuacji z Iraku, gdy podczas patrolu zobaczył osła
konającego przy drodze: jakaś bomba czy coś poraniło zwierzę. Wysiadł z wozu, obejrzał, pogłaskał,
przeprosił i… strzelił. Po latach, dowiedziawszy się, że w jakimś prywatnym
cyrku męczą oślicę, wykupił ją. Malwinka
- bo tak ma na imię kłapouszka - mieszka teraz w gospodarstwie
agroturystycznym na Mazurach i sama pokazuje sztuczki, których podobno nie
potrafiła się nauczyć. Na marginesie –
cyrki bez zwierząt!
W miłości do braci mniejszych nietrudno przekroczyć granicę, gdy
uczucie przeważa nad rozsądkiem. Ciocia mojego kolegi hodowała w mieszkaniu
kilkadziesiąt kotów. Kochała je, ale tak naprawdę dręczyła ulubieńców, siebie i
lokatorów bloku. Wszyscy znamy podobne przykłady. Odebranie zwierząt to jedyne
rozwiązanie. Oczywiście, potrzebna jest też pomoc psychologiczna dla tych
ludzi.
Czasami troska o zwierzęta bywa komiczna. Na moim osiedlu walczyły
ze sobą dwie „kocie mamy”, ponieważ miały różne koncepcje dotyczące wystroju
wnętrz domków dla mruczków, karmy czy zagospodarowania terenu. Pewnego dnia
wzięły się za kudły i trzeba było je rozdzielać, gdy tarzały się wśród misek z
chrupkami…
Mam problem z pewnymi metodami, którymi posługują się niektórzy
obrońcy zwierząt. Posłużę się fragmentem „Dziewczyny Rubensa”:
„OŚWIĘCIM ZACZYNA SIĘ WSZĘDZIE TAM, GDZIE KTOŚ PATRZY NA RZEŹNIĘ I
MYŚLI: TO TYLKO ZWIERZĘTA – THEODOR ADORNO
Iwo nie kazał zamalować napisu, choć plakaty umęczonych świń
zrywał.”
Nie niszczę, ale mam prawo do odwracania wzroku od zdjęć
przedstawiających poranione konie, krowy w rzeźni czy zadręczone psy. Nie
oglądam reportaży o bestialskim traktowaniu zwierząt. Znam okrucieństwo ludzi,
więc wystarczy. Może ktoś się oburzy, ale podobnie reaguję na „krwawe” plakaty
obrońców życia ludzkiego.
6. Załóżmy, że jest Pani świadkiem sytuacji, w
której ktoś krzywdzi zwierzę. Jak Pani reaguje?
Działam.
Jeśli sprawcą jest osiłek, dzwonię na policję czy do straży miejskiej. Kiedyś
wystarczyło, że wrzasnęłam do nowego sąsiada rzucającego w kota kamieniem:
„K****, tu jest Pogodno, a nie jakieś blokowisko! Tu nikt tak kotów nie przegania!”
Pogodno to stara dzielnica Szczecina, w większości zabudowana poniemieckimi
domkami, więc może nie znał obyczajów? A ja sama niemal całe życie mieszkałam w
bloku, więc wiem, jak bywało...
Często
reaguję, gdy istocie słabszej, w tym ludziom, dzieje się krzywda. Kilka razy
wyszłam na idiotkę, zwłaszcza w przypadku kobiet uzależnionych od mężczyzn, ale
nadal zdarza się, że kogoś słownie postraszę lub wysmaruję pismo do jakiejś
instytucji.
Mam też pragnienie,
tylko cicho… Chciałabym przywiązać do drzewa w lesie
kogoś, kto sam to zrobił psu. Niech posiedzi przynajmniej ze dwa dni bez wody,
w deszczu, z gryzącymi mrówkami. To też marzenie mojego kolegi, który znalazł
tak potraktowanego owczarka. Właściwie koń znalazł. Pies został odratowany i
żyje.
Może i temu byłemu senatorowi – oprócz sądowego wyroku i kary - przydałby
się mały jogging za samochodem?
7. Pani
ulubione zwierzę to?
Lubię
niemal wszystkie, zwłaszcza koty za niezależność,
grację i tajemniczość, ale uważam, że powinny mieć możliwość wychodzenia na
zewnątrz, bo mieszkanie to klatka, tylko większa. Podobają mi się konie, choć
nie miałam z nimi zbyt wiele kontaktów, za to mam grono znajomych jeźdźców, a
nawet hodowców. Miłośniczką psów
pozostanę na zawsze, jednak kilka lat temu zostałam kawiarą. Kawę też
lubię, od niej zaczynam dzień, lecz mam na myśli zwierzątko zwane poprawnie kawią
domową, a prościej – świnką morską.
Mam
koleżankę z piętra w bloku, Beatkę, chyba dwa lata starszą ode mnie. Od
urodzenia jest osobą z niedostatkami intelektualnymi, chorującą na epilepsję.
Gdy zmarła jej mama, z Gosią i Ewą (koleżankami-sąsiadkami) zaczęłyśmy się nią
opiekować. Beata miała kiedyś kanarka, potem psa i
nadal marzyła o zwierzątku. Byłam przeciwna. Nie obawiałam się złego
traktowania, bo to dobra dziewczyna, ale wiedziałam, że może być kłopot. Nie
posłuchały, więc któregoś dnia Beata z Gosią pojechały do sklepu zoologicznego
i przywiozły klatkę z trójkolorową, malutką kawią. Sprzedawca twierdził, że to
samczyk, więc „prosiaczek” dostał imię Kubuś. Stanowczo zapowiedziałam, że ja nie
będę zajmować się gryzoniem! Na drugi dzień, gdy przysiadłam obok niego na
kanapie od razu wyszedł spod koca i przez rękaw bluzki wdrapał się na mnie.
Wyjrzał przez dekolt i połaskotał mnie pyszczkiem po brodzie. Zakochałam się.
Zdobywałam wiedzę o kawiach, wypróbowałam chyba wszystkie polecane smakołyki, a
w klatce – w której tylko w nocy przebywał – brakowało jedynie galerii
obrazków. Poświęcona została podczas kolędy, a Beatka powtarzała, że ksiądz
zwierzątko ochrzcił. Miałam zabawne zdarzenie w sklepie ekologicznym, gdzie
kupiłam dwie brudne i krzywe marchewki, ogłaszając sprzedawczyni, że Kubuś
bardzo lubi. Pani zapytała: ile Kubuś ma latek? Odparłam, że nie wiem, ale
kupiony był we wrześniu. Mina sprzedawczyni – bezcenna. Pośmiałyśmy się, gdy
wyjaśniłam.
Kubuś pomieszkiwał u mnie. Godzinami siedział pod bluzką, iskając
mnie lub szarpiąc ramiączka stanika. Był zapewne jedyną istotą na świecie,
która lubiła mój śpiew, więc podskakiwał z radości i czasem popiskiwał.
Niestety, musiałam się stamtąd wyprowadzić, a po pewnym czasie Beata
– ze względu na pogorszenie stanu zdrowia - znalazła opiekę
zinstytucjonalizowaną. Ani ona, ani ja, nie mogłyśmy zabrać Kubusia, dlatego
wzięła go Ewa. Obawiałam się reakcji jej trzech kotów, bo to przecież gryzoń,
ale zwierzaki zaprzyjaźniły się. Beatka
odwiedza Kubusia, więc wszystko jest dobrze. Ja tęsknię, dlatego postanowiłam,
że - gdy sytuacja i zdrowie pozwolą - kupię lub zaadoptuję dwie kawie, bo to
stadne zwierzątka.
8. Jakie zwierzę według Pani byłoby najlepszym
bohaterem książki?
„Folwark zwierzęcy”
już powstał. W nowej wersji, opowiadającej o życiu społecznym i politycznym w
Polsce umieściłabym różne rasy psów. Widzę tego maszerującego i krzyczącego
rotwailera, który tak naprawdę jest silny siłą swojej sfory. Jeszcze kilka
leniwców, surykatki, zatroskanego orangutana, smętnego sępa, hieny i – oczywiście – koty. Albo jednego ;)
Byłoby to
z krzywdą dla prawdziwych zwierząt, więc nie napiszę.
9. Mówią, że pies to najlepszy przyjaciel
człowieka. Ja zgadzam się z tym w 100 %, a Pani?
Nie.
To piękne
zdanie wyrażające przekonanie, że pies jest wierny, lojalny i kocha
bezgranicznie. Na jednym z przyrodniczych kanałów pokazywano spot społeczny:
mężczyzna maluje się, ubiera sukienkę, wkłada szpilki, a wszystkim czynnościom
spokojnie przygląda się pies, który nie ocenia. Z
doświadczenia wiem, że w owłosione uszko wszystko można wyszeptać. W mojej głowie tkwi fragment „Kwiatów polskich”
Juliana Tuwima o warszawskich psach: „Za te, co wyły nad swym panem, drapiąc mu
ręce nieruchome. Za te, co z wdziękiem beznadziejnym łasiły się do
nieboszczyków…” Zawsze płaczę, gdy przypomnę sobie te słowa, ponieważ to jedne
z najbardziej dojmujących wersów o wspólnocie losów ludzi i psów.
Pies to
najlepszy przyjaciel człowieka. Złota myśl idealna na makatkę czy życiowo-netowa
mądrość, którą chętnie udostępniamy, ale…
W
„Dziewczynie Rubensa” poruszam zagadnienia piękna i „poprawianie” człowieka
tak, by pasował do obowiązującego kanonu albo do naszego ideału. Psy
modyfikujemy od wieków, bez ich wiedzy, zgody i możliwości protestu. Tworzymy,
nie dla potrzeby umocnienia naturalnych cech gatunkowych, lecz dla własnego
widzimisie rasy o przewodach nosowych tak krótkich, że oddychanie w zmęczeniu
czy upale staje się wręcz niemożliwe. Psom przycinano uszy i ogony. Ktoś uznał
wyłupiaste spojrzenie za fajne, więc niektórym „przyjaciołom” wypadają gałki
oczne. Mają problemy z rozmnażaniem, a suki umierają w męczarniach, gdy nie
pojawi się pomoc człowieka podczas szczenienia.
Przyjaciela
kochającego wolność, jogging albo zimne przestrzenie
nie zamykamy w dusznej kawalerce. Nie zakładamy mu do spania piżamki, jeśli
wcale tego nie potrzebuje i nie lubi. Nie kropimy go na siłę perfumami. Dla przyjaciela
jesteśmy Grażyną, Paulą czy Stefanem, a nie panią lub panem…
Prawdziwy
przyjaciel nie jest po to, by koniecznie miał rodowód lepszy niż nasz własny,
podnosił status społeczny, łechtał rozbuchane ego, pasując do wypasionej
chałupy, ciuchów od najlepszych projektantów czy drogiej bryki.
Czy
przyjaciela trzymamy na smyczy i zakładamy mu kaganiec? Chyba, że to „taki”
rodzaj relacji…
Mam
znajomych, koleżanki i kolegów, ale przyjaciół niewielu, bo dla mnie to bardzo
ważne pojęcie, zakładające przede wszystkim równość
relacji. Uważam, że pies nie zastąpi człowieka, a merdanie ogonem i
rozumiejące spojrzenie jest tylko namiastką kontaktu. Mówienie o psie, że jest
najlepszym, a nawet jedynym przyjacielem często świadczy o poczuciu krzywdy
doznanej przez ludzi i postawie lękowej wobec świata.
W
„Schizie” opisałam Osiedlowe Biuro Śledcze, które dużo wie, a jego nieformalni
funkcjonariusze to przede wszystkim psiarze. Chyba wszyscy znamy te wolne
spacery sprzyjające obserwacji i pogaduchy z innymi, niekoniecznie o
sąsiadach. Na autorskich egzemplarzach tej
powieści wpisywałam zazwyczaj taką dedykację: „Schiza czyli cierpienie, bo
każdy ma ból, lęk, traumę i kłopot. A na schizy osobiste oraz światowe – zamiast farmakologicznych substytutów
szczęścia – rozmowa z drugim człowiekiem i opieka tkliwych aniołów.”
Z
przekonaniem mogłabym dodać do dedykacji, że
zwierzęta, a szczególnie psy mogą pomóc w walce z samotnością i strachem. Kilka
lat temu napisałam bardzo smutne opowiadanie „Niczyja”, które miało ukazać się
w zbiorze na temat kary śmierci, ale nic z tego nie wyszło. Moja bohaterka,
nieśmiała emerytka, przygarnia psa, co zmienia jej dotychczasowe życie:
„Zakupy,
skromne posiłki, przydeptane kapcie, szlafrok i telewizor z ulubionymi
serialami. Kościół w niedzielę. Byle tylko kogoś nie spotkać. Byle nie
rozmawiać.
Gdy ma
się psa, to jest inaczej. Trzeba wychodzić z domu kilka razy dziennie i
odpowiadać na pytania skąd on lub słuchać pochwał, że ładny i puszysty.(…)
Nabierała śmiałości w rozmowach. Nie było trudno, bo wymiana zdań dotyczyła
zwierzaków, chorób lub pogody.(…)”
Niech
każdy nazywa relację ze zwierzęciem tak, jak chce. Pies może być dzieckiem, przyjacielem, wiernym towarzyszem i
pomocnikiem pod warunkiem, że obie strony są zadowolone.
10. Jakie zwierzę według Pani jest najbardziej
fotogeniczne i dlaczego?
Nie
przepadam za ogrodami zoologicznymi, ale dawno temu odwiedziłam zoo w Hamburgu.
Mało krat, klatek, duże wybiegi, a kilka gatunków spacerowało swobodnie. Była zima, więc egzotyczne chronione w pawilonach.
Pamiętam oczy żyrafy, która opuściła szyję i jej głowa znalazła się blisko
mnie: takich rzęs nie ma żadna instaidolka!
Myślę, że
każde jest fotogeniczne, byle naturalne, a nie jakieś przebrane i upozowane. W sieci
karierę robią dziwne stwory, niekoniecznie śliczne, choć
wolimy zapewne puszyste i słodkie. Podziwiam fotografów przyrody, którzy
godzinami, często w trudnych warunkach, czekają na zwierzę i dobre ujęcie.
Zdjęcia zamieszczone w tym wywiadzie nie są najlepsze jakościowo, bo robione
aparatami w starych komórkach, ale stanowią zapis fajnych chwil, coś opowiadają
i prowokują do wspomnień, a to przecież najważniejsze…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za odwiedziny na moim blogu. Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad.