piątek, grudnia 10, 2021

Autorzy o zwierzętach - Paulina Grych

 



Paulina GrychUrodziłam się i mieszkam w Szczecinie. Z wykształcenia jestem politologiem, mam tytuł doktora nauk humanistycznych, pracuję jako nauczyciel akademicki i dziennikarka. Po wydaniu trzeciej powieści śmielej mówię o sobie „pisarka”. Należę do pokolenia, które ubiera się, a nie stylizuje. Na instagramie nie zaprezentuję sztuki własnego makijażu, bo ludzie zabiliby mnie śmiechem. Umiejętności niewieście posiadam.

Dzięki rodzicom uwielbiam książki. W dzieciństwie moja mama Urszula opowiadała mi bajkę o Piotrusiu – chłopcu, do którego przychodził krasnoludek. Każdego wieczora ta opowiastka była trochę inna: rozszerzana i dopowiadana. Chyba już wtedy pisałam w myślach, a bawiąc się lalkami tworzyłam własne światy. Tata Ignacy, do którego mówiłam Milach, mimo technicznego wykształcenia, dużo czytał i sam tworzył. Może kiedyś znajdę miejsce w sieci, by zaprezentować jego fajne, morskie opowieści.

W 2007 r. zadebiutowałam powieścią „Numer zerowy”, a rok później ukazała się moja druga książka „Schiza”. W tym samym wydawnictwie złożyłam „Dziewczynę Rubensa”. Było wszystko: entuzjastyczna recenzja wewnętrzna wybitnego literaturoznawcy; zapowiedzi w mediach i prezentacja na forum dla scenarzystów. Nagle przyszła nowa pani prezes, która zablokowała publikację, prawdopodobnie z powodów obyczajowych.

Próbowałam gdzie indziej. Nawet usłyszałam od jednego z wydawców, że jest dużo lepsza niż „Pięćdziesiąt odcieni szarości”. Nie miałam pojęcia, o czym mówi, bo był rok 2011. Niestety, całe lata trwało odzyskiwanie praw autorskich. Potem wysyłałam, szukałam, pukałam. Dopiero poznańskie wydawnictwo "Replika" zdecydowało się na publikację i „Dziewczyna Rubensa” miała premierę 31 sierpnia 2021 r.

Powtarzam sobie, że moja trzecia książka miała długą kwarantannę. Chyba zbyt długą, bo w międzyczasie masową wyobraźnią zawładnęły powieści o Greyu i mafiosach, a „Dziewczyna Rubensa” to też erotyk, ale psychologiczny i osadzony w zwyczajności…

Mama nie doczekała wydania mojej pierwszej powieści. Milach zmarł w 2012 roku, w którym – według przepowiedni – miał nastąpić koniec świata. Mój chylił się ku upadkowi, ale wstałam, bo czuwają nade mną. Oni, przyjaciele i ta chęć opowiadania historii…




1. Czy wyobraża Pani sobie życie bez zwierząt?

Nie, bo są istotną częścią życia na naszej planecie. My ludzie, nagie małpy, bez pazurów i wielkich kłów, jedne z najwolniejszych źródeł białka, tylko dzięki swojej inteligencji opanowaliśmy świat, w tym niektóre zwierzęta. Są źródłem pokarmu, przyjemności, towarzyszami w pracy i codziennym bytowaniu. Niektóre zjadają plony albo próbują inaczej nas wykorzystać. Ot, życie…

Zwierzęta towarzyszyły mi od zawsze. Moim rodzicom także. Tata Ignacy, którego nazywałam Milachem, po ucieczce rodziny ze Lwowa, spędził resztę wojny na podkarpackiej wsi i tam musiał pasać krowy. Dla kogoś z miasta było to coś nowego, więc latami wracał do opowieści o „mućkach” i psie, który mu pomagał. Mama Urszula, wywieziona do Niemiec, wspominała, że podczas bombardowań wymykała się ze schronu, by - z dziecięcą beztroską przeskakując niewybuchy – nakarmić króliki. Uwielbiała psy, jednak dopiero po wyjściu za mąż kupiła sukę rasy bernardyn, bo wtedy zakazy rodziców nie działały. Niestety, Nora uciekła, wróciła szczenna i odeszła podczas porodu. Milach, jako oficer marynarki handlowej, w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku napisał serię artykułów do „Przekroju”, zatytułowaną „Psy i delfiny”, opowiadającą o suczce, która pływała na statku Polskiej Żeglugi Morskiej. Wśród opowieści z mórz i dalekich krajów jest też historia z Azji, gdy długo czekali na kolejnego pilota, który miał poprowadzić okręt do portu, ponieważ – jak poinformowano przez radiostację - pierwszego w czasie podróży łódką zjadł tygrys…

Temat wywiadu bardzo mi się spodobał, bo mam świra na punkcie zwierząt. Milach powiedział kiedyś, że przyciągam psy i dziwaków. Było to po kolejnej zaskakującej sytuacji, gdy na pełnym ludzi leśnym parkingu obcy kundelek, wracający z właścicielami z grzybobrania, podbiegł do mnie i przywitał się tak, jakbyśmy znali się od lat. Podobne zdarzenia mają miejsce niemal codziennie.  Oczywiście, to zależy od mojego nastroju, ale zazwyczaj – mimo problemów – mam dobry, więc nie dziwię się reakcjom zwierząt (w tym nieufnych przecież kotów) czy przypadkowym ludziom, którzy mnie zagadują.  Proszę jednak nie pomyśleć, że jestem uduchowioną wariatką rozmawiającą z ptakami. Co prawda, dzisiaj przed południem mówiłam do wiewiórki odwiedzającej ogród, a potem do pajączka łażącego po laptopie, ale ogólnie stąpam twardo po ziemi, dużo we mnie realizmu i poczucia humoru. Owe „porozumienie” z niektórymi istotami wynika zapewne z mojej empatii, która jest zarówno darem, jak i przekleństwem.

Chyba od zawsze miałam „podejście” do zwierząt, takie instynktowne. Jako trzylatka, widząc sąsiadkę ciągnącą na smyczy zapierającego się pekińczyka, podeszłam, podrapałam uparciucha pod brodą i powiedziałam: „idź Bebiku". Poszedł normalnie, zaś moja mama zyskała koleżankę, a ja „przyszywaną” ciocię. Dużo później byłam jedyną osobą (poza domownikami), którą wpuszczał do pokoju pies znajomych. W tym przypadku decydowała moja postawa: wchodziłam pewnie, robiłam gest odganiania i cicho mówiłam: „spadaj!”

 

 2. Ile zwierząt miała Pani w swoim życiu?

Moim pierwszym zwierzątkiem był chomik. Potem żółw Barnaba z naklejką przedstawiającą kaczuszkę na skorupie i rybki. Zawsze jednak marzyłam o psie, więc sama nauczyłam się czytać, ponieważ rodzice powtarzali, że psy oferowane w ogłoszeniach są zbyt duże i za drogie. Pytałam o literki z „Kuriera Szczecińskiego”: złożyłam najpierw nazwę, potem tytuły artykułów, a dalej już poszło. Pies nie był z prasowego anonsu, lecz ze wsi. Kosztował 100 złotych, co stanowiło w 1971 roku dwukrotność mojego miesięcznego kieszonkowego. Inne sprzedawano po 50, ale mojego – od suki młynarza i psa milicjanta – nazwano rasowym ponieważ jedyny z miotu miał długą sierść. Rudzik był śliczny: trójkolorowy, trochę jak pekińczyk, jednak z długą mordką i puszystym, białym ogonem. Jaki śliczny, taki wredny. Mały postrach osiedla, w domu nie szczekał, ale po wyjściu z bloku darł się niemal na wszystko. Nienawidził dzieci (chociaż nigdy nie doznał ode mnie krzywdy), szczeniaków, kotów, większości psów i ludzi. Mnie też gryzł i do dzisiaj mam bliznę na palcu po jego ząbkach. Potrafił, gdy chciał, być słodkim psiakiem. Pamiętam, że godzinami siedział na moich kolanach, a ja trzymałam książkę na jego głowie. Zjeździł z nami całą Polskę, bo w samochodzie i pod namiotem zachowywał się znakomicie. Co prawda, zdarzyło się podczas podróży, że wytarzał się w jakimś świństwie, więc trzeba go było myć w bajorze. Wody unikał, ale towarzyszył mojej mamie podczas wędkowania, ponieważ uwielbiał surowe ryby. Sam łapał żaby. Mimo paskudnego charakteru, którego nie złamaliśmy potrzebną przecież tresurą, żył 19 lat. Było to moje pierwsze tak długie i świadome towarzyszenie w umieraniu rozciągniętym w czasie. Utrata widzenia, zębów, sprawności. Karmiłam Rudzika z ręki, wynosiłam po schodach na podwórko, sprzątałam po nim. Pamiętam, że sąsiad z innego bloku powiedział kiedyś: „trzeba go uśpić.” Jestem raczej grzeczną osobą, ale wówczas mruknęłam: „sam się uśpij!” Jednak nadeszła ta noc z wyciem i jękami bólu. Byliśmy wtedy w domku letniskowym poza Szczecinem, dlatego weterynarz w Gryfinie. Wtedy nie było zakazu, więc pogrzeb pod świerkiem na działce. Rudzik zawinięty w szydełkowaną chustę, a potem grób oznaczony dużymi kamieniami. Nie był pierwszym zwierzakiem pochowanym w tamtym obszarze. Obok leży pies znajomych (ratlerek Niusiek) oraz dwa kanarki, z których pierwszego (żółtego) moja mama uratowała od zamarznięcia i niechybnego zadziobania przez wróble podczas srogiej zimy w 1978 roku, a pomarańczową samiczkę sama kupiłam. Nie przepadam za trzymaniem zwierząt w klatkach, dlatego po przyjściu ze szkoły wypuszczałam kanarki w swoim pokoju. Zniszczyły ćwierć dywanu, wydziobując po kolei wełnę.

Wspomniany domek letniskowy był miejscem, gdzie rozwinęło się moje zainteresowanie przyrodą. Przyzwyczaiłam się do owadów, bo przecież – jak pisał podróżnik Thor Heyerdahl – trzeba dostrzec piękno w jakimś dziwnym, a nawet obrzydliwym stworze. Nadałam imię Franek pająkowi, który wieczorami pojawiał się w kącie łazienki. Mieliśmy kilka uli, dlatego znam obyczaje pszczół. U jednej z wiejskich koleżanek doiłam krowę. Widziałam jak jeże robią małe jeże, wydając przy tym dziwne dźwięki. Oswajałam półdzikie koty. Mam sporą wiedzę na temat roślin oraz leczniczych właściwości niektórych. Nie zawsze było sielsko-anielsko: wieś to także hodowla i specyficzne podejście do zwierząt.

Domek sprzedany, bo choroby i śmierci. Mam w pamięci, więc opisuję…



Rudzik był moim ostatnim zwierzątkiem, ale inne zawsze są blisko. Milach zrobił budkę dla szpaków, gdzie na siódmym piętrze w centrum miasta najpierw wychowywały się te, dla których była przeznaczona, a potem lokum zajmowały jerzyki. Przez lata odwiedzał mnie spasiony Baszek, kot sąsiadki. Potem było jak w wierszu Wisławy Szymborskiej: został sam w pustym mieszkaniu. Tego nie robi się kotu. Tego nie robi się córce. Baszek został zabrany przez rodzinę. Ja już bliskiej nie miałam…

Baszek


 

3. Zwierzę jest dla mnie…

Nieodłącznym elementem świata. Myśląc o wywiadzie doszłam do wniosku, że we wszystkich moich książkach są zwierzęta. Chyba mam obsesję rudych kotów, bo występują w debiucie (wspomnienie puszystego rudzielca, niemal jedynego towarzysza żydowskiego chłopca, ukrywającego się w pomieszczeniu za szafą) i w „Dziewczynie Rubensa”. To zapewne wpływ książki Jana Tettera „Ryży Placek i trzynastu zbójców”, którą rodzice kupili mi w Gdańsku, a ja czytałam ją na głos w samochodzie.

Staram się nie zabijać zwierząt. Przyznam się, że w dzieciństwie łowiłam ryby, ale szybko mi przeszło. Jako dziecko zbierałam z chodników dżdżownice i przenosiłam na trawniki. Przez pewien czas byłam wegetarianką, ale wróciłam do bardzo ograniczonego spożycia mięsa. Muchy wyganiam i mam opracowaną metodę na bezpieczne dla obu stron łapanie os czy pszczół (przy pomocy pudełka po zapałkach lub plastikowego kubka i kartki papieru).

Jestem zwolenniczką ochrony przyrody, może nie jakąś bardzo zwariowaną, ale myślę, że nawet drobne działania są ważne, by ocalić planetę i nas samych. Oszczędzam wodę. Nie znoszę betonozy zalewającej nasze miasta. Nie lubię wymuskanych ogrodów w stylu cmentarnym, złożonych z iglaków i przystrzyżonych trawników. Kocham za to takie „babcine”, z rabatkami zwyczajnych kwiatków, krzakami i jakimś zagraconym kątkiem, gdzie mogą zimować jeże. Widzę, że coraz więcej ludzi tworzy lub kupuje „domki” dla owadów zapylających. Na budynkach lub drzewach pojawiają się budki lęgowe dla ptaków. Boli mnie wycinanie drzew, zarówno rabunkowa gospodarka leśna, jak i usuwanie zieleni w miastach.

Zwierzę nie jest zabawką, dlatego warto zawsze pamiętać słowa, które lis powiedział do Małego Księcia: „Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś…” 

 

4. Ludzie często uważają, że zwierzęta nie mają duszy. A jakie jest Pani zdanie na ten temat?

Uuuuu… Prowadziłam zajęcia z filozofii, więc powinnam wiedzieć, co oznacza pojęcie. Jeśli dobrze pamiętam, zarówno dla myślicieli starożytnych, jak i wczesnochrześcijańskich, dusza była elementem charakteryzującym materię ożywioną, życiodajną siłą, którą mają ludzie, zwierzęta i rośliny.

W potocznym rozumieniu przeciętnego chrześcijanina dusza kojarzy się z Bogiem, z grzechem i zbawieniem.  Idąc tym tropem – wbrew na przykład myślom św. Tomasza z Akwinu – zwierzęta nie mają duszy. Hm, skoro są dziełem Stwórcy to chyba boską cząstkę posiadają? Nie grzeszą, więc zbawiać nie trzeba. Zamotałam się, czyli trudne pytanie i bez prostej odpowiedzi.

Jednak skoro wchodzimy w transcendencję, w duchowość, to mam coraz większy problem z religią instytucjonalną. Nie stało się to u mnie, jak w znanym powiedzeniu ks. Józefa Tischnera, po rozmowie z proboszczem, bo przez lata należałam do parafii dominikanów – „psów Pana” - a oni są rozsądni. Po prostu widzę, czytam, myślę i analizuję. Nie odeszłam, ale mój Bóg jest Chrystusem z obrazka dla dzieci, niosącym jagnię na ramionach.  Widzianym w wiewiórce i słyszanym w śpiewie ptaków. Zobaczeniem człowieka w menelu. Słowami wiersza Natana Tenenbauma: „Wszak Tyś jest niezmierzone dobro / Którego nie wyrażą słowa / Więc mnie od nienawiści obroń / I od pogardy mnie zachowaj.” Zdaniem ze znakomitego dokumentu z udziałem Morgana Freemana: Bóg to najlepsza cząstka mnie i ideał, do którego dążę…

W myślach piszę nową książkę, dziejącą się w pozornie realnym miejscu dającym ochronę, otaczającym opieką i zmieniającym ludzi. Będą tam również zwierzęta. To powieść o… Bogu?

 

5. Co sądzi Pani o Fundacjach ratujących zwierzęta?

Popieram działania różnego rodzaju organizacji, zwłaszcza pozarządowych troszczących się o przyrodę, ale musi być nad nimi kontrola. Zdarza się, że prowadzący w ramach fundacji przytuliska dla zwierząt mają dobre intencje, ale rzeczywistość ich przerasta, więc konie czy psy trafiają z piekła do piekła. Inni defraudują środki, co ma wpływ na tych uczciwych, ponieważ ludzie słysząc o przekrętach nie chcą już nikogo wspierać.

Podziwiam też działania prywatne miłośników zwierząt. Ratowanie z odruchu serca, nie na większą skalę. Moja koleżanka zabrała suczkę od właściciela, który ją bił. Wspomniany Baszek został znaleziony jako ślepe kocię w ulicznym koszu na śmieci…

Wojsko to nie moja bajka, ale pisząc „Schizę”, gdzie bohaterem spajającym grupę jest major Marek Stawny, poznałam żołnierzy. Jeden z nich (dzisiaj kolega) opowiedział o sytuacji z Iraku, gdy podczas patrolu zobaczył osła konającego przy drodze: jakaś bomba czy coś poraniło zwierzę.  Wysiadł z wozu, obejrzał, pogłaskał, przeprosił i… strzelił. Po latach, dowiedziawszy się, że w jakimś prywatnym cyrku męczą oślicę, wykupił ją. Malwinka  - bo tak ma na imię kłapouszka - mieszka teraz w gospodarstwie agroturystycznym na Mazurach i sama pokazuje sztuczki, których podobno nie potrafiła się nauczyć.  Na marginesie – cyrki bez zwierząt!

W miłości do braci mniejszych nietrudno przekroczyć granicę, gdy uczucie przeważa nad rozsądkiem. Ciocia mojego kolegi hodowała w mieszkaniu kilkadziesiąt kotów. Kochała je, ale tak naprawdę dręczyła ulubieńców, siebie i lokatorów bloku. Wszyscy znamy podobne przykłady. Odebranie zwierząt to jedyne rozwiązanie. Oczywiście, potrzebna jest też pomoc psychologiczna dla tych ludzi.

Czasami troska o zwierzęta bywa komiczna. Na moim osiedlu walczyły ze sobą dwie „kocie mamy”, ponieważ miały różne koncepcje dotyczące wystroju wnętrz domków dla mruczków, karmy czy zagospodarowania terenu. Pewnego dnia wzięły się za kudły i trzeba było je rozdzielać, gdy tarzały się wśród misek z chrupkami…

Mam problem z pewnymi metodami, którymi posługują się niektórzy obrońcy zwierząt. Posłużę się fragmentem „Dziewczyny Rubensa”:

„OŚWIĘCIM ZACZYNA SIĘ WSZĘDZIE TAM, GDZIE KTOŚ PATRZY NA RZEŹNIĘ I MYŚLI: TO TYLKO ZWIERZĘTA – THEODOR ADORNO

Iwo nie kazał zamalować napisu, choć plakaty umęczonych świń zrywał.”

Nie niszczę, ale mam prawo do odwracania wzroku od zdjęć przedstawiających poranione konie, krowy w rzeźni czy zadręczone psy. Nie oglądam reportaży o bestialskim traktowaniu zwierząt. Znam okrucieństwo ludzi, więc wystarczy. Może ktoś się oburzy, ale podobnie reaguję na „krwawe” plakaty obrońców życia ludzkiego.

 

6. Załóżmy, że jest Pani świadkiem sytuacji, w której ktoś krzywdzi zwierzę. Jak Pani reaguje?

Działam. Jeśli sprawcą jest osiłek, dzwonię na policję czy do straży miejskiej. Kiedyś wystarczyło, że wrzasnęłam do nowego sąsiada rzucającego w kota kamieniem: „K****, tu jest Pogodno, a nie jakieś blokowisko! Tu nikt tak kotów nie przegania!” Pogodno to stara dzielnica Szczecina, w większości zabudowana poniemieckimi domkami, więc może nie znał obyczajów? A ja sama niemal całe życie mieszkałam w bloku, więc wiem, jak bywało...

Często reaguję, gdy istocie słabszej, w tym ludziom, dzieje się krzywda. Kilka razy wyszłam na idiotkę, zwłaszcza w przypadku kobiet uzależnionych od mężczyzn, ale nadal zdarza się, że kogoś słownie postraszę lub wysmaruję pismo do jakiejś instytucji.

Mam też pragnienie, tylko cicho… Chciałabym przywiązać do drzewa w lesie kogoś, kto sam to zrobił psu. Niech posiedzi przynajmniej ze dwa dni bez wody, w deszczu, z gryzącymi mrówkami. To też marzenie mojego kolegi, który znalazł tak potraktowanego owczarka. Właściwie koń znalazł. Pies został odratowany i żyje.

Może i temu byłemu senatorowi – oprócz sądowego wyroku i kary - przydałby się mały jogging za samochodem?

 

7. Pani ulubione zwierzę to?

Lubię niemal wszystkie, zwłaszcza koty za niezależność, grację i tajemniczość, ale uważam, że powinny mieć możliwość wychodzenia na zewnątrz, bo mieszkanie to klatka, tylko większa. Podobają mi się konie, choć nie miałam z nimi zbyt wiele kontaktów, za to mam grono znajomych jeźdźców, a nawet hodowców.  Miłośniczką psów pozostanę na zawsze, jednak kilka lat temu zostałam kawiarą. Kawę też lubię, od niej zaczynam dzień, lecz mam na myśli zwierzątko zwane poprawnie kawią domową, a prościej – świnką morską.

Mam koleżankę z piętra w bloku, Beatkę, chyba dwa lata starszą ode mnie. Od urodzenia jest osobą z niedostatkami intelektualnymi, chorującą na epilepsję. Gdy zmarła jej mama, z Gosią i Ewą (koleżankami-sąsiadkami) zaczęłyśmy się nią opiekować. Beata miała kiedyś kanarka, potem psa i nadal marzyła o zwierzątku. Byłam przeciwna. Nie obawiałam się złego traktowania, bo to dobra dziewczyna, ale wiedziałam, że może być kłopot. Nie posłuchały, więc któregoś dnia Beata z Gosią pojechały do sklepu zoologicznego i przywiozły klatkę z trójkolorową, malutką kawią. Sprzedawca twierdził, że to samczyk, więc „prosiaczek” dostał imię Kubuś. Stanowczo zapowiedziałam, że ja nie będę zajmować się gryzoniem! Na drugi dzień, gdy przysiadłam obok niego na kanapie od razu wyszedł spod koca i przez rękaw bluzki wdrapał się na mnie. Wyjrzał przez dekolt i połaskotał mnie pyszczkiem po brodzie. Zakochałam się. Zdobywałam wiedzę o kawiach, wypróbowałam chyba wszystkie polecane smakołyki, a w klatce – w której tylko w nocy przebywał – brakowało jedynie galerii obrazków. Poświęcona została podczas kolędy, a Beatka powtarzała, że ksiądz zwierzątko ochrzcił. Miałam zabawne zdarzenie w sklepie ekologicznym, gdzie kupiłam dwie brudne i krzywe marchewki, ogłaszając sprzedawczyni, że Kubuś bardzo lubi. Pani zapytała: ile Kubuś ma latek? Odparłam, że nie wiem, ale kupiony był we wrześniu. Mina sprzedawczyni – bezcenna. Pośmiałyśmy się, gdy wyjaśniłam.

Kubuś pomieszkiwał u mnie. Godzinami siedział pod bluzką, iskając mnie lub szarpiąc ramiączka stanika. Był zapewne jedyną istotą na świecie, która lubiła mój śpiew, więc podskakiwał z radości i czasem popiskiwał.

Niestety, musiałam się stamtąd wyprowadzić, a po pewnym czasie Beata – ze względu na pogorszenie stanu zdrowia - znalazła opiekę zinstytucjonalizowaną. Ani ona, ani ja, nie mogłyśmy zabrać Kubusia, dlatego wzięła go Ewa. Obawiałam się reakcji jej trzech kotów, bo to przecież gryzoń, ale zwierzaki zaprzyjaźniły się.  Beatka odwiedza Kubusia, więc wszystko jest dobrze. Ja tęsknię, dlatego postanowiłam, że - gdy sytuacja i zdrowie pozwolą - kupię lub zaadoptuję dwie kawie, bo to stadne zwierzątka.

 

Kubuś

8. Jakie zwierzę według Pani byłoby najlepszym bohaterem książki?

„Folwark zwierzęcy” już powstał. W nowej wersji, opowiadającej o życiu społecznym i politycznym w Polsce umieściłabym różne rasy psów. Widzę tego maszerującego i krzyczącego rotwailera, który tak naprawdę jest silny siłą swojej sfory. Jeszcze kilka leniwców, surykatki, zatroskanego orangutana, smętnego sępa, hieny  i – oczywiście – koty. Albo jednego ;)

Byłoby to z krzywdą dla prawdziwych zwierząt, więc nie napiszę.

  

9. Mówią, że pies to najlepszy przyjaciel człowieka. Ja zgadzam się z tym w 100 %, a Pani?

Nie.

To piękne zdanie wyrażające przekonanie, że pies jest wierny, lojalny i kocha bezgranicznie. Na jednym z przyrodniczych kanałów pokazywano spot społeczny: mężczyzna maluje się, ubiera sukienkę, wkłada szpilki, a wszystkim czynnościom spokojnie przygląda się pies, który nie ocenia. Z doświadczenia wiem, że w owłosione uszko wszystko można wyszeptać. W mojej głowie tkwi fragment „Kwiatów polskich” Juliana Tuwima o warszawskich psach: „Za te, co wyły nad swym panem, drapiąc mu ręce nieruchome. Za te, co z wdziękiem beznadziejnym łasiły się do nieboszczyków…” Zawsze płaczę, gdy przypomnę sobie te słowa, ponieważ to jedne z najbardziej dojmujących wersów o wspólnocie losów ludzi i psów. 

Pies to najlepszy przyjaciel człowieka. Złota myśl idealna na makatkę czy życiowo-netowa mądrość, którą chętnie udostępniamy, ale…

W „Dziewczynie Rubensa” poruszam zagadnienia piękna i „poprawianie” człowieka tak, by pasował do obowiązującego kanonu albo do naszego ideału. Psy modyfikujemy od wieków, bez ich wiedzy, zgody i możliwości protestu. Tworzymy, nie dla potrzeby umocnienia naturalnych cech gatunkowych, lecz dla własnego widzimisie rasy o przewodach nosowych tak krótkich, że oddychanie w zmęczeniu czy upale staje się wręcz niemożliwe. Psom przycinano uszy i ogony. Ktoś uznał wyłupiaste spojrzenie za fajne, więc niektórym „przyjaciołom” wypadają gałki oczne. Mają problemy z rozmnażaniem, a suki umierają w męczarniach, gdy nie pojawi się pomoc człowieka podczas szczenienia.

Przyjaciela kochającego wolność, jogging albo zimne przestrzenie nie zamykamy w dusznej kawalerce. Nie zakładamy mu do spania piżamki, jeśli wcale tego nie potrzebuje i nie lubi. Nie  kropimy go na siłę perfumami. Dla przyjaciela jesteśmy Grażyną, Paulą czy Stefanem, a nie panią lub panem…

Prawdziwy przyjaciel nie jest po to, by koniecznie miał rodowód lepszy niż nasz własny, podnosił status społeczny, łechtał rozbuchane ego, pasując do wypasionej chałupy, ciuchów od najlepszych projektantów czy drogiej bryki.

Czy przyjaciela trzymamy na smyczy i zakładamy mu kaganiec? Chyba, że to „taki” rodzaj relacji…

Mam znajomych, koleżanki i kolegów, ale przyjaciół niewielu, bo dla mnie to bardzo ważne pojęcie, zakładające przede wszystkim równość relacji. Uważam, że pies nie zastąpi człowieka, a merdanie ogonem i rozumiejące spojrzenie jest tylko namiastką kontaktu. Mówienie o psie, że jest najlepszym, a nawet jedynym przyjacielem często świadczy o poczuciu krzywdy doznanej przez ludzi i postawie lękowej wobec świata.

W „Schizie” opisałam Osiedlowe Biuro Śledcze, które dużo wie, a jego nieformalni funkcjonariusze to przede wszystkim psiarze. Chyba wszyscy znamy te wolne spacery sprzyjające obserwacji i pogaduchy z innymi, niekoniecznie o sąsiadach.  Na autorskich egzemplarzach tej powieści wpisywałam zazwyczaj taką dedykację: „Schiza czyli cierpienie, bo każdy ma ból, lęk, traumę i kłopot. A na schizy osobiste oraz światowe –  zamiast farmakologicznych substytutów szczęścia – rozmowa z drugim człowiekiem i opieka tkliwych aniołów.”

Z przekonaniem mogłabym dodać do dedykacji, że zwierzęta, a szczególnie psy mogą pomóc w walce z samotnością i strachem. Kilka lat temu napisałam bardzo smutne opowiadanie „Niczyja”, które miało ukazać się w zbiorze na temat kary śmierci, ale nic z tego nie wyszło. Moja bohaterka, nieśmiała emerytka, przygarnia psa, co zmienia jej dotychczasowe życie:

„Zakupy, skromne posiłki, przydeptane kapcie, szlafrok i telewizor z ulubionymi serialami. Kościół w niedzielę. Byle tylko kogoś nie spotkać. Byle nie rozmawiać.

Gdy ma się psa, to jest inaczej. Trzeba wychodzić z domu kilka razy dziennie i odpowiadać na pytania skąd on lub słuchać pochwał, że ładny i puszysty.(…) Nabierała śmiałości w rozmowach. Nie było trudno, bo wymiana zdań dotyczyła zwierzaków, chorób lub pogody.(…)”

Niech każdy nazywa relację ze zwierzęciem tak, jak chce. Pies może być dzieckiem, przyjacielem, wiernym towarzyszem i pomocnikiem pod warunkiem, że obie strony są zadowolone.

10. Jakie zwierzę według Pani jest najbardziej fotogeniczne i dlaczego?

Nie przepadam za ogrodami zoologicznymi, ale dawno temu odwiedziłam zoo w Hamburgu. Mało krat, klatek, duże wybiegi, a kilka gatunków spacerowało swobodnie. Była zima, więc egzotyczne chronione w pawilonach. Pamiętam oczy żyrafy, która opuściła szyję i jej głowa znalazła się blisko mnie: takich rzęs nie ma żadna instaidolka!

Myślę, że każde jest fotogeniczne, byle naturalne, a nie jakieś przebrane i upozowane. W sieci karierę robią dziwne stwory, niekoniecznie śliczne, choć wolimy zapewne puszyste i słodkie. Podziwiam fotografów przyrody, którzy godzinami, często w trudnych warunkach, czekają na zwierzę i dobre ujęcie. Zdjęcia zamieszczone w tym wywiadzie nie są najlepsze jakościowo, bo robione aparatami w starych komórkach, ale stanowią zapis fajnych chwil, coś opowiadają i prowokują do wspomnień, a to przecież najważniejsze…



Serdecznie dziękuję Autorce za poświęcony mi czas. 



 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny na moim blogu. Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad.

Copyright © 2016 Czytaninka , Blogger