Zawsze dużo czytałam, ale oprócz dziewiętnastowiecznej lub późniejszej klasyki, rzadko sięgam po książki zaliczane do literatury kobiecej, zwłaszcza współczesnej. Próbowałam, jednak pozostawiały takie wrażenie, jak większość polskich komedii romantycznych: powtarzalne schematy i ci sami popularni aktorzy. Nie jestem wielbicielką romansów czy książek, w których rozwiedziona kobieta na kursie medytacji połączonym z darciem pierza zmienia dotychczasowe życie i odkrywa swoją siłę, a przy okazji poznaje nowego faceta. Teraz, gdy wtłoczono moją najnowszą powieść w kategorię erotyków, czytam fragmenty historyjek o mafii lub szejkach, w których przystojniak, koniecznie z bicepsami, uśmiecha się arogancko, ma przepastne spojrzenie lustrujące zgrabną figurę kobiety , a samcze usta miażdżą jej wargi pocałunkiem, przypominają mi się słowa mojego przyjaciela, zamieszczone w debiucie: „Żarcie fastfoodu to kulinarny onanizm: człowiek napcha się, ale pustka pozostaje.” Podobnie jest z literaturą…
Nie oceniam czytelniczych wyborów, ponieważ sama sięgałam i sięgam po różne gatunki. Niedawno, w saloniku prasowym, widziałam
starszą panią, która z uśmiechem kupowała romans z popularnego wydawnictwa. Ta
zagraniczna opowieść o niewidzianym świecie i nieprzeżytej miłości dała jej zapewne
wielką radość. Uważam,
że ludzie powinni czytać
książki, a nie tylko podpisy pod memami. Mimo, że dzisiaj niemal wszystko jest „otagowane”, łatwo coś
wartościowego pominąć, bo
kobiece, bo romans, bo erotyk. Dlatego nie warto patrzeć wyłącznie na te hasztagi
albo zamykać się – niczym bohaterowie „Rejsu” – w znanym.
4. Jaki był impuls do
stworzenia tej pierwszej historii?
Było tak, że odpowiedziałam na prasowe ogłoszenie: ktoś poszukiwał
dziennikarzy. Jedno zdanie plus numer komórki. Przez lata pisałam reportaże i
felietony do „Kuriera Szczecińskiego”, więc wprawę miałam. Czas dla mnie zły:
po śmierci mojej mamy, między pracami, dlatego zatelefonowałam. Potem spotkanie
w indyjskiej restauracji. Pan sympatyczny, chociaż nadal lakoniczny. Po kilku
dniach wyznaczył zbiórkę niedaleko dworca autobusowego i powiódł grupkę do
budynku tuż przy bazarku zwanym Tobrukiem. Na pierwszym piętrze, obok hurtowni
chińskich ciuchów, pomieszczenia zwane dumnie redakcją, w których przez kilka
miesięcy tworzyliśmy nowy tygodnik. Właściciel pisma był zadeklarowanym
antyklerykałem, ale jakoś to nam nie przeszkadzało. Chcieliśmy pisać, tworzyć i
chodzić do pubu na spotkania integracyjne…
Do pierwowzoru redakcji trafiłam w czasie, gdy jedną ze szczecińskich
gazet przejął wielki koncern. Przejął i na bruk wyrzucił dziennikarzy z
wieloletnim stażem, niekiedy tuż przed emeryturą, więc między nami były osoby w
różnym wieku, również moi niedawni studenci.
Z naszego zaangażowania nic nie wyszło: właściciel miał ambicje, brakowało
mu doświadczenia i kasy. Nie pojawił się Berg, by nas uratować. Pozostała mi
kserokopia próbnego numeru, czyli „zerowego” tego czasopisma…
Pozostało jednak coś więcej: wspomnienia i ludzie o ciekawych
osobowościach. Żal mi było tekstów, które napisałam do tego tygodnika, a
zwłaszcza słów felietonu o moim ukochanym Szczecinie:
„Mieszkam w lewym górnym rogu mapy pogody. Niektórzy mówią, że nad morzem,
a nawet, gdy zawitają do naszego miasta, wychodząc z kolejowego dworca, czują
powiew bryzy. Tak, w ciepłe poranki moglibyśmy (w kostiumach, z ręcznikami na
szyjach) pobiec nad Bałtyk, by zażyć kąpieli. Ponad sto kilometrów w jedną
stronę. Cóż, mamy bardzo szeroką plażę. A bryza? To tylko Odra zionie wilgocią.
Nie mieszkam więc nad morzem.
Lewy, górny róg mapy pogody to część Ziem Odzyskanych, zwanych także
wyzyskanymi. Teraz mówi się – pogranicze. Zachodnie kresy, a nawet rubieże.
Prowincja. Zaścianek. Zadupie.”
Musiałam
również ocalić tekst o tolerancji czy krytykę faszyzujących organizacji. A co
pasuje do antyklerykalnej redakcji? Oczywiście, żona posła partii
katolicko-narodowej, zmęczona ciążami, rolą kury domowej i swoim pruderyjnym
mężem. Dodałam skandal obyczajowy. Pomysł posła – hipokryty pojawił się dawno, ale dopiero ta redakcja
sprawiła, że wróciłam do wymyślonej kiedyś koncepcji. Krytyka skupiła się na
romansie Bukowskiego, a dla mnie ważny był tygodnik. „Numer zerowy” to forma
psychoterapii. Dla mnie i tych wszystkich, którzy uczestniczyli w powstawaniu
różnych przedsięwzięć medialnych.
Szykując się do wywiadu zajrzałam do „Numeru zerowego”, gdzie na końcu
znalazłam dwie daty – zakończenia i poprawek - wrzesień 2004 i luty 2007. Ciekawe, że moje dwie książki musiały swoje
„odleżeć”…
Wracając do zasadniczego pytania: długo piszę w myślach, a i tak, gdy
siedzę przy laptopie, bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem. Dziwię się
autorom, którzy narzucają sobie reżim godzinowy i tworzą od ósmej do
szesnastej, jakby normalnie chodzili do roboty. Oczywiście, w przypadku osób
żyjących z pisarstwa, jest to chyba konieczne, tylko… Co z weną? Czy muzy mają
czas pracy i odpoczynku? Ja muszę mieć chwilę oddechu. Dla rozprostowania
kości, zajęcia głowy banałem codzienności lub poszukania inspiracji. Pamiętam,
że podczas pisania „Schizy” chodziłam po szczecińskich Jasnych Błoniach i wypatrywałam
Marka, żołnierza, który ześwirował w Iraku, a w książce stał się bohaterem
jednoczącym grupę innych potłuczonych.
Schiza, prawda?
Tamtego
dnia zadzwoniła koleżanka opisana w „Numerze zerowym”: stała na chodniku przed
księgarnią i – przeglądając powieść – płakała ze wzruszenia…
Myślę,
że pisarz jest bezbronny wobec krytyki, jednak ja po moim debiucie literackim
zaczęłam pyskować
recenzentom. Czytając
krytyczne uwagi oburzałam się, komentowałam na blogach, zarejestrowałam się
nawet na forum dla gejów, ponieważ jeden z użytkowników źle napisał o „Numerze
zerowym”. Z tych internetowych dyskusji zrodziły się ciekawe znajomości.
Teraz, gdy po czternastu latach od publikacji „Numeru zerowego” i
ponad dziesięciu latach „odleżenia” ukazała się „Dziewczyna Rubensa” znowu
czuję się jak debiutantka, ponieważ gatunek inny, książka kontrowersyjna, a
promocja, autopromocja i opiniowanie niemal w całości przeniosły się do internetu.
Ogólnie jest miło, ale czasem czuję się jak nachalny sprzedawca perfum, bo
strony, grupy, posty, polubienia…
Uważam, że każdy ma prawo do własnego zdania, a najważniejsze –
zgodnie ze starą zasadą propagandy - by nazwiska i tytułu nie pomylili.
Powtarzam sobie: „ani ja, ani moje powieści to nie jest zupa pomidorowa, którą
wszyscy lubią”.
Zastanawiam się, co to znaczy „udany debiut”? Często mam wrażenie, że w
Polsce niemal wszyscy piszą, a niewielu czyta, więc sama publikacja (nie
self-publishing) jest sukcesem. Sprzedanie przeciętnego nakładu, czyli około
pięciu tysięcy egzemplarzy to już coś, choć nie idą za tym oszałamiające
pieniądze. Oczywiście, masowa wyobraźnia i wyobraźnia większości początkujących
pisarzy karmi się wieściami o zakupie wypasionego samochodu przez autorkę
bestsellerowej powieści. To są jednostki, które osiągnęły finansowy sukces,
reszta literatów – szkoda gadać.
Jeden z bohaterów „Schizy”, mojej drugiej powieści pisze, bo uważa, że
jego wiersze zmienią świat, a wydanie książki odmieni dość marny los i
przestanie być rudym Karolem z parteru, blokowym wyrzutkiem o przezwisku
Siusiak… W naprawianie świata literaturą nie wierzę, ale dobrze, gdy moje
powieści wywołają u czytelników emocje i skłonią do refleksji. Nie mam mrzonek,
że przede mną sława, bo kariery robi się w innych, często para-artystycznych
dziedzinach.
Tyle lat, a my ciągle w
zaklętym kręgu…